Jak zginął pilot?
Treść
W Radoczy koło Wadowic eksplodował prywatny śmigłowiec. To już drugi wypadek w tej okolicy. Wcześniej w lipcu w sąsiedniej wsi Graboszyce także spadła maszyna należąca do osoby prywatnej. Wówczas dwie osoby zostały ranne. Tym razem pilot zginął na miejscu.
- Stracił orientację przestrzenną w złych warunkach atmosferycznych - mówi Stanisław Żurkowski, przew. Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych.
Do katastrofy doszło w nocy. W piątek około godziny 22.00, niedaleko terenów byłej jednostki wojskowej. Jak twierdzą świadkowie maszyna przeleciała wcześniej nisko nad Wadowicami wydając dziwne odgłosy, jakby była zepsuta.
- Właśnie córka przyszła kiedy to się stało. Zaczęło coś strzelać i błyskać, potem był huk i ogień - mówi Krystyna Skowron, która mieszka w pobliżu.
Według małopolskiej policji pilot helikoptera, 33-letni krakowianin zginął na miejscu. Pilotował maszynę typu: M-Strom 280 produkcji amerykańskiej, zarejestrowaną w Bielsku-Białej. Prawdopodobnie przewoził wcześniej kogoś do Krakowa. Wypadek wydarzył się w drodze powrotnej.
Przyczyny wypadku ustalają specjaliści z Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, którzy oglądali wrak i miejsce katastrofy.
- Pilot zginął na miejscu. Kiedy stracił panowanie nad maszyną, uderzyła ona w zbocze, odbiła się i wtedy nastąpił wybuch. Te śmigłowce napędzane są przez silniki tłokowe na benzynę, stąd pożar. Pilota pocięły także łopaty wirnika. - mówi Stanisław Żurkowski, przew. PKBWL.
Świadkowie przypominają sobie, że szczątki pilota wyjęto ze spalonego wraku. Nie było już kogo ratować. Łuna pożaru była widoczna w promieniu kilku kilometrów od miejsca zdarzenia.
Straż pożarna i policja, od razu zabezpieczyły teren odganiając gapiów. W sobotę na miejscu tragedii pracowali specjaliści z PKBWL. Zrobili zdjęcia i nagrania miejsca katastrofy.
- W tej chwili trudno wyrokować. Musimy dokonać oględzin wraku w hangarze. Ze wstępnych ustaleń wynika, że maszyna była wyposażona do lotów w nocy. Nie wiadomo natomiast, czy pilot miał takie uprawnienia i czy lot był zgłoszony - mówi Stanisław Żurkowski z PKBWL.
Eksperci kompletują dokumentację, poproszono także o zabezpieczenie ewentualnych nagrań prowadzonych z kontrolą lotów.
Od marca br. do wysokości 3 tys. metrów można latać jak się chce. Trzeba tylko omijać strefy zastrzeżone. Także nie wszystkie loty śmigłowców są rejestrowane.
Jak było w tym przypadku i co tak naprawdę wydarzyło się w nocy nad Radoczą odpowiedzą eksperci PKBWL. Śledztwo może potrwać nawet pół roku.
(RASZ)
Autor: Dziennik Polski