Strach w przędzalni
Treść
"W maju 2002 roku zakończono proces prywatyzacji i od tego momentu datuje się powstanie jednego z największych potentatów branży włókienniczej w nowej Polsce Andropol S. A." - takie słowa można przeczytać na stronie internetowej andrychowskiego zakładu. Ale ów potentat jest dziś w odwrocie. Właśnie zapowiedziano zwolnienie ponad 350 osób. Tylko nieliczni wierzą, że na tym się skończy. Ostatnia zawierucha w Andropolu zaczęła się na dobre od Józefa Paklikowskiego, szefa związku zawodowego Pracowników Przemysłu Lekkiego w tym zakładzie. To on zawiadomił w marcu Państwową Inspekcję Pracy oraz nadzór budowlany, że hala Przędzalni jest w kiepskim stanie technicznym. Miał ku temu powody. W połowie zeszłego roku władze firmy przeprowadziły bowiem ekspertyzę, która potwierdziła, że w hali występują pęknięcia. Przez wiele miesięcy mało kto jednak wiedział o tej opinii. Na pewno nie miał o tym pojęcia Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego, który dopuszcza obiekty do użytku. Po interwencji Paklikowskiego reakcja Nadzoru była niemal natychmiastowa. Hala przędzalni została zamknięta. Blisko 300 pracowników zostało bez pracy. - Co miałem zrobić? Docierały do mnie sygnały, że z halą coś jest nie tak, że przebywanie w niej zagraża bezpieczeństwu pracowników. Poinformowałem o tym odpowiednie instytucje. Nie wiem, dlaczego zarząd firmy wcześniej tego nie zrobił. Czy to moja wina, że nadzór zamknął halę? - broni się przed zarzutami Paklikowski. Wprawdzie po kilkunastu dniach nadzór zmienił swą decyzję: dopuścił część obiektu do użytku i pracownicy mogli wrócić do pracy, ale przy okazji wyszło na jaw coś innego. - Sytuacja zakładu jest bardzo trudna. A zamknięcie przędzalni tylko spotęgowało te kłopoty - mówił na marcowej sesji Rady Miejskiej naciskany przez radnych Jacek Skłodowski, prezes Tkalni Beskidzkiej, spółki, w skład której wchodzi m. in. Przędzalnia. Na tej samej sesji ku zaskoczeniu radnych prezes przedstawił listę żądań, których spełnienie mogłoby uchronić zakład przed najgorszym, czyli - zwolnieniami. Nie dał jednak gwarancji, że po ich spełnieniu nikt nie straci pracy. Firma chciała m. in., by magistrat umorzył jej zaległe podatki od nieruchomości i nie naliczał w tym roku w ogóle nowych podatków. Prezesi liczyli też, że gmina pomoże pokryć koszty naprawy dachu jednej z hal. Chcieli ponadto, by miasto pożyczyło lub po prostu podarowało firmie milion zł na zapłacenie zaległych pensji. Zdaniem władz miasta, samorząd nie może w uprzywilejowany sposób traktować jednej firmy. Może co najwyżej umorzyć jej podatki, co już czynił wielokrotnie. - Ale żadne "pożyczki" nie wchodzą w grę - podkreśla Mirosław Kalota, skarbik gminy. Byłoby to zwykłe łamanie prawa, a urzędnicy mogliby trafić za kratki... Kiedy parę dni po sesji urzędnicy rozważali wciąż to, co usłyszeli, Jacek Skłodowski przestał być prezesem, a został - likwidatorem Tkalni Beskidzkiej, spółki założonej zaledwie rok temu. Decyzję podjęło nadzwyczajne zgromadzenie jej właścicieli. Pracownicy dowiedzieli się z komunikatu o planie zwolnień grupowych. Do urzędu pracy dotarła informacja, że zwolnienia obejmą 344 osoby. Powody redukcji: bardzo zła sytuacja ekonomiczna spółki, spotęgowaną w marcu chwilowym zatrzymaniem Przędzalni, brak możliwości uzyskania pomocy z zewnątrz. W piśmie do związkowców Skłodowski podparł się także analizami, z których wynika, że spółka może być trwale nierentowna, co jest efektem m. in. przestarzałego parku maszynowego. Wreszcie najważniejszy powód: otwarcie rynków Unii Europejskiej na chińskie tekstylia. - Chińszczyzna jest tania, a takie zakłady, jak Andropol, nie są w stanie już bardziej obniżyć kosztów bez redukcji zatrudnienia. Ceny wyrobu importowanego są o 40 procent niższe od kosztów produkcji w Andrychowie - wyliczają prezesi spółki. Kiedy w 2002 roku Przedsiębiorstwo Handlu Tekstyliami "Fasty" z Białegostoku zostało głównym udziałowcem Andropolu, wszyscy byli pełni optymizmu. W kolejnych miesiącach w andrychowskim zakładzie zwiększano nawet zatrudnienie. Była to spora nowość w firmie, którą w latach 90. trapiły zwolnienia. Niektórzy doradzali jednak ostrożność. Widzieli, że kierowany przez Wojciecha Topińskiego (były prezes ZUS), Grzegorza Łukawskiego i Jerzego Drygalskiego (na początku lat 90. był wiceministrem prywatyzacji) kombinat powoli się kurczy, a jego szefowie wcale nie są zbawcami. To, co dzieje się teraz w Andrychowie, przerabiały wcześniej inne zakłady holdingu - w Białymstoku i Łodzi (Uniontex). Obawy spotęgowało aresztowanie przed rokiem dwóch prezesów Andropolu, którym zarzucono łamanie prawa przy restrukturyzacji jednej ze spółek Holdingu. Prezesi wyszli na wolność za gigantycznym poręczniem. Okazało się, że cały holding zorganizowany jest w kilkanaście spółek, które wymieniały się nawzajem udziałami, aportami i długami. Śledztwo trwa już wiele miesięcy, a prokuratura nie zdążyła się jeszcze połapać, gdzie w tych wzajemnych powiązaniach są koszty, a gdzie straty. A wszystko, także Andropol, tonie w długach. W Andrychowie obawiają się powtórki scenariusza z Łodzi. Tamtejsze Zakłady Przemysłu Bawełnianego Unintex jeszcze w latach 90. zatrudniały 2 tys. osób. Kiedy w 2001 roku firmę przejęły "Fasty", nastąpił regres. Obecnie ledwie sto osób ma robotę w założonej przez część załogi spółce pracowniczej. Reszta zdana jest na łaskę syndyka. - W 2003 roku jeden z dyrektorów Unionteksu powiedział mi, że nas w Andrychowie czeka to samo za 3-3,5 roku. Wiele się nie pomylił. W listopadzie ubiegłego roku na spotkaniu z dyrekcją zapytałem prezesa Łukawskiego, czy prawdą jest, że w połowie 2006 roku mają zwolnić połowę załogi, a później ogłosić upadłość. Nic mi nie odpowiedział. Dla mnie milczenie było tylko potwierdzeniem. Sprawdziło się - mówi jeden ze związkowców. - Nie wierzę, że trzeba zlikwidować Przędzalnię. Spędziłem w tym zakładzie kawał życia. Były lata gorsze i lepsze. Ale zawsze jakieś miejsca pracy udało się uratować. Kiedyś produkowaliśmy mniej niż obecnie, a wypłaty były na czas. Teraz co chwilę pracownicy muszą się prosić o kolejne raty - dodaje. W spółkach wchodzących w skład grupy Andropol-Fasty w Andrychowie pracuje obecnie 1,2 tys. osób. Zapowiedziano zwolnienia ok. 350 z nich. Tylko optymiści wierzą jeszcze, że liczba ta się zmniejszy. A wszystko na stulecie powstania zakładu...
MIROSŁAW GAWĘDA
Autor: Dziennik Polski