Andrzej Bogunia-Paczyński
11 VI 1909: Ferdynand Porsche, Ettore Bugatti, Wilhelm Opel w Wadowicach!
Z Berlina do Monachium
- przez Wadowice!
To wydarzenie prasa galicyjska zapowiadała w taki oto sposób:
„Już za kilka dni przez krańce zachodniej Galicji przejedzie wielka wycieczka
automobilowa jaką urządzają kluby niemieckie – z Berlina do Monachium przez
Wrocław, Oświęcim, Wadowice, Budapeszt, Wiedeń i Salzburg...”
Utworzony w marcu 1908 r. w Krakowie Galicyjski Klub Automobilowy
już latem tego samego roku zorganizował pierwszy rajd samochodowy. Liczącą blisko
pół tysiąca kilometrów trasę „I wycieczki karpackiej GKA” ze Lwowa do Krakowa
w 4-dniowej jeździe (14-17 VIII 1908) pokonało zaledwie osiem wozów; sześć załóg
– w tym wszystkie krakowskie: Ustyanowicza, Rippera i Retingera, uważanych za
faworytów – na metę przed pałacem Spiskim nie dotarło. Krakowianie, którzy swoje
niepowodzenie tłumaczyli później już to „zepsuciem maszyn”, już to „zepsuciem
dróg” (po długotrwałych deszczach), chcąc się zrehabilitować podjęli wkrótce
przygotowania do następnej próby. Miała nią być jazda długodystansowa Kraków-Warszawa-Lwów
zaplanowana od 2 do 10 czerwca 1909 r. Niestety, nie dane było krakowskim automobilistom
wziąć rewanżu za pierwszą porażkę.
Oto bowiem na początku 1909 r. Austriacki c. k. Klub Automobilowy,
przy którym afiliowany był GKA, zwrócił się z prośbą do działaczy krakowskich
o pomoc i współudział w zorganizowaniu II Jazdy księcia Henryka („Prinz-Heinrich-Fahrten”).
Rajd GKA został odwołany.
Książę Prus Henryk, młodszy brat cesarza Wilhelma II, wielki
miłośnik i propagator automobilizmu, w roku 1908 zainicjował urządzenie wielkiego,
międzynarodowego wyścigu samochodowego i konkursu „na niezawodność dla powozów
turystycznych”. Po raz drugi zawody te rozgrywano właśnie w 1909 r. na trasie
z Berlina poprzez Wrocław, Tatrzańską Łomnicę, Budapeszt, Wiedeń i Salzburg
do Monachium (łącznie 1839 km). Ich organizacją zajmowały się, oprócz klubu
austriackiego, także kluby – niemiecki, węgierski, bawarski oraz zaproszony
do współpracy Galicyjski Klub Automobilowy z siedzibą w Krakowie.
Droga drugiego, najdłuższego etapu z Wrocławia do Tatrzańskiej
Łomnicy (409 km) wiodła m. in. przez Oświęcim, Zator, Wadowice, Suchą Beskidzką,
Maków Podhalański, Jordanów, Chabówkę, Nowy Targ i Czorsztyn. Zarząd GKA przyjął
na siebie obowiązek przygotowania „toru” pomiędzy Oświęcimiem a Czorsztynem
i zapewnienia porządku na tym właśnie odcinku. W krótkim czasie wyremontowano
kilka kilometrów gościńców, sprawdzono wszystkie mosty, skrzyżowania i przejazdy,
wzmocniono posterunki żandarmerii i powołano specjalną gwardię obywatelską złożoną
z członków „Sokoła” i straży ogniowych, dozorców, dróżników i cyklistów. Starostwa
i magistraty wydały specjalne zarządzenia i „okólniki bezpieczeństwa publicznego”,
wiele budynków udekorowano flagami i kwiatami. Energiczne działania GKA zyskały
uznanie obserwatorów i dziennikarzy, choć w prasie lokalnej nie brakowało też
głosów krytycznych wobec gorliwości z jaką „dla pruskiej wycieczki” naprawiano
od dawna zaniedbane drogi i ulice.
W Klikuszowej pod Obidową, w dniu przejazdu, urządzony został
punkt sanitarny z ambulansem ratunkowym oraz warsztat reparacyjny, stacja benzynowa
i skład opon (pierwszy znajdował się w Wadowicach, w każdym było przygotowane
po 200 „gum”). Zaaranżowano tu nawet „stanowisko widokowe z placem zajezdnym
dla automobilów, fur, fiakrów i powozów osób przybywających od pociągu z Chabówki”,
spodziewano się bowiem licznego napływu gości z Krakowa i okolicy. Istotnie,
mimo nie najlepszej pogody, do Klikuszowej przybyły tłumy publiczności, by obserwować
zmagania „wyścigowców” pod Obidową.
Wyścig rozpoczął się w Berlinie 10 czerwca 1909 r. – następnego
dnia przez Galicję zachodnią, ściślej przez zachodnie krańce Galicji zachodniej,
przejechało ponad sto automobili uczestników II Jazdy księcia Henryka. Byli
wśród nich sławni już wówczas kierowcy, głównie niemieccy, ale nie tylko, m.
in. Ferdynand Porsche, Ettore Bugatti, Wilhelm Opel, Fritz Erle, Willy Poege,
August Horch, Edward Fischer, Aleksander Kolowrat, Otto Hieronymus, a także
sam ks. Henryk pruski, którego w Oświęcimiu uroczyście witał prezes c. k. Klubu
austriackiego, margrabia Pallavicini. Działacze krakowscy, z prezesem Andrzejem
ks. Lubomirskim na czele, proszeni przez Austriaków o przygotowanie oficjalnego
powitania uchylili się od tego zaszczytu, tłumacząc brakiem środków finansowych
na odpowiednio godne i wystawne przyjęcie tak wielkiego gościa. Natomiast dowództwo
stacjonującego w Wadowicach 56 pułku piechoty podejmowało pruskiego księcia
z wszelkimi wojskowymi honorami.*
Jeden z uczestników rajdu, niemiecki kierowca Walter Oertel,
w ogłoszonym później drukiem wspomnieniu sporo miejsca poświęcił opisowi drogi
na odcinku od granicy pod Oświęcimiem aż do Tatrzańskiej Łomnicy. Oto obszerny
fragment tej interesującej, z polotem i nie bez poczucia humoru, skreślonej
relacji:
„Deszcz lał strumieniami, gdy dotarliśmy do granicy śląsko-austriackiej.
Dzięki uprzejmemu potraktowaniu (...) pobyt nasz trwał krótko i już po godzinie
wolno nam było przejść żółto-czarne słupy graniczne. Bardzo pocieszająco zabrzmiała
przekazana nam przez uprzejmego strażnika informacja o drogach, które mieliśmy
przed sobą: ‘O, najpierw są dobre, ale potem w górach... Sami zobaczycie!’.
Rzeczywiście zobaczyliśmy, gdyż to, co Austriacy nazywali dobrym, dało mi przedsmak
uciech, które były dopiero przed nami w górach. Przez ‘ładne’ miasto graniczne
Oświęcim jedzie się dalej na Zator. Tu poznałem nowy, cudowny system poprawiania
drogi: po prostu bierze się żwir luzem, rozrzuca na drodze i czeka pokornie,
aż zostanie zwałowany. Prawdopodobnie nam zastrzeżono ten zaszczyt. Tą nędzną
drogą, która przez liczne ośle garby wcale nie staje się przyjemniejsza, jechało
się wzdłuż rzeki Skawy przez Radoczę, Tomice do Wadowic, prowincjonalnego miasta
galicyjskiego, na naszą cześć przystrojonego ozdobami i flagami. Po przejechaniu
tam czegoś w rodzaju kanału (jako spad wodny nie dało się tego rowu, który musieliśmy
pokonać w środku miejscowości, zdefiniować) jechaliśmy dalej przez Maków do
Nowego Targu. Tu już góry zaczynały dawać znać o sobie i trzeba było wspinać
się autem po obfitującej w zakręty wężowej drodze w górę i w dół, jakby cała
kolumna po zakończeniu jazdy miała zostać przeniesiona do artylerii górskiej.
Poza tym teren jest krajobrazowo wspaniały. Przełęczą Chabówki biegnie droga
dalej przez galicyjsko-węgierską rzekę graniczną Dunajec, której most przybrany
był odświętnie, i obok ruin zamku w Niedzicy (...) pod górę ku przełęczy Magury.
To, co prowadzi w górę, to nie są właściwie serpentyny, lecz pętle z zakrętami
ostrymi jak szpilka do włosów. Jeżeli więc ktokolwiek poczuje w sobie pilną
potrzebę przestudiowania jazdy po zakrętach, wtedy chciałbym takiemu zalecić
do ćwiczenia pięćdziesiąt razy przełęcz Magury tam i z powrotem, z góry na dół.
Gdyby po tym jeszcze nie potrafił – nie da się już takiemu pomóc. Więc wspięliśmy
się żwawo na tę piękną wysokość, z której przy dobrej pogodzie powinno się mieć
ładny widok na Wysokie Tatry (mówię powinno, gdyż kiedy byłem na szczycie lało
jak z cebra i nie było mowy o widoku). Ostrożnie zszedłem znowu w dół i jechałem
potem lasem przecudnej piękności i dziewiczości. (...) Drogę ułatwiono nam w
ten sposób, że na wszystkich skrzyżowaniach dróg postawiono ludzi z błękitnymi
chorągiewkami. Biedacy stali przemoczeni do suchej nitkii wskazywali nam właściwą
ścieżkę. (...) Tu zresztą dawała się we znaki różnorakość języka, gdyż kiedy
pytało się czy daleko jeszcze do Tatrzańskiej Łomnicy następowało energiczne
machanie chorągiewką w kierunku jazdy. ‘Nic, niemiecki, nic...’ – było hasłem
głównym. Lecz nawet najdłuższa jazda ma swój koniec. Wyjeżdżając z lasu ujrzałem
nagle położoną przede mną Tatrzańską Łomnicę. Jeszcze krótka trasa i – meta
osiągnięta!”
Do 6-etapowego rajdu wystartowało z Berlina 108 samochodów –
po tygodniu na mecie w Monachium zameldowało się 96 załóg. Dwanaście wozów,
które nie ukończyły konkursu zostało wycofanych właśnie na trasie z Oświęcimia
do Tatrzańskiej Łomnicy, nie były bowiem w stanie pokonać trudów jazdy górskiej.
II etap miał więc decydujące znaczenie dla końcowej klasyfikacji. „Długi i trudny
etap Wrocław – Tatrzańska Łomnica odegrał praktycznie rolę konkurencji rozstrzygającej
– pisał W. Oertel – Kto szczęśliwie zostawił za sobą galicyjską trasę, tę kamienistą,
rozmiękczoną i ciągle wyboistą drogę krzyżową, temu dalsza jazda żadnej trudności
nie do pokonania zaoferować już nie mogła”.
Ostatecznie zwycięzcą II Jazdy księcia Henryka został Wilhelm
Opel jadący na samochodzie swojego imienia, marki najliczniej zresztą reprezentowanej
w tych zawodach.
Wyobraźmy sobie te sto kilka automobili pędzących po galicyjskich
gościńcach: to tak, jakby właściciele wszystkich miejscowych samochodów – tyle
bowiem, około stu, było wówczas zarejestrowanych w całej Galicji – umówili się
i jednego dnia przedefilowali w swoich maszynach od Oświęcimia do Czorsztyna.
Przejazd tak wielkiej liczby samochodów, nawet w wolnym spacerowym tempie, musiałby
być nie małą sensacją, a cóż dopiero, jeśli auta gnały do mety „czwartą szybkością”!
„Z tumanów kurzu wyłoniły się automobile, a w nich ucieleśnione diabły łyskające
ogromnymi szkłami okularów, o skórzanych fartuszkach sięgających aż po hiszpańskie
bródki, i ucieleśnione diablice, za którymi łopotały ogony jedwabnych szalów...”
– tak Stanisław Broniewski opisywał („Igraszki z czasem”) ów wspomniany na wstępie
rajd z udziałem kilku galicyjskich amatorów w 1908 r. – rok później musiało
to wyglądać znacznie bardziej groźnie i dramatycznie: najszybszymi ówczesnymi
samochodami ścigali się przecież najlepsi w Europie zawodowi kierowcy. Przejazd
stu kilku ryczących, wyjących i dymiących żelaznych potworów z diabolicznie
zaiste wyglądającymi „palaczami” nie mógł nie wstrząsnąć galicyjską prowincją.
O ile w mieście samochód można było wtedy zobaczyć raz na jakiś
czas, o tyle poza jego rogatkami wciąż pozostawał zjawiskiem wyjątkowym, niemal
jeszcze nieznanym.
Na drogach Galicji zachodniej pierwszy automobil pojawił się
dokładnie sto lat temu – w 1903 r. Jego posiadaczem był Jan Brandys h. Radwan
z Wielkich Dróg, właściciel licznych dóbr – m. in. w Barwałdzie, Brodach, Wysokiej,
Brzeźnicy i Łękawicy – członek-założyciel GKA i jeden z najczynniejszych organizatorów
etapu galicyjskiego II Jazdy (nawiasem mówiąc, absolwent krakowskiego „Nowodworka”
– Staszka Wyspiańskiego kolega z klasy). Sprowadzony przez niego
z Francji landaulet „Delaunay-Belleville” otrzymał pierwszy w policyjnym spisie
powiatu wadowickiego numer rejestracyjny: „S 785”. I tym właśnie wozem objeżdżał
młody dziedzic, potomek „panów na Kalwarii”, swoje rozległe włości pomiędzy
Skawiną, Kalwarią i Wadowicami, budząc postrach wśród okolicznych włościan,
a jeszcze większy wśród koni. „Samochód Brandysa, pierwszego człowieka, co jechał
samochodem przez Barwałd wzbudził w okolicy wielką sensację i przestrach” –
zanotował kronikarz tej miejscowości, Józef Malczyk („Kronika Barwałdu”).
Po książęcym zaś rajdzie w 1909 r., dzięki któremu mógł zobaczyć jak jeżdżą
zawodowcy – Brandys też poczuł się prawdziwym rajdowcem, tym bardziej, że kupił
właśnie nowy i szybki samochód: „Austro-Daimlera” z nadwoziem torpedo. Na efekty
nie trzeba było długo czekać: „Niedługo jednak cieszył się swą maszyną – pisze
Malczyk – bo rozbił się tuż przy statule św. Floriana koło Kalwarii”.
Niestety, kraksa ta nie powstrzymała wyczynowych zapędów pioniera
automobilizmu z Wielkich Dróg. W roku następnym Brandys spowodował wypadek na
drodze pod Skawiną, nie zmniejszył bowiem szybkości na widok nadjeżdżającej
z przeciwka furmanki – spłoszony koń przewrócił wóz, a kierujący nim chłop (gospodarz
z Ochodzy) dostał się pod koła samochodu i zginął na miejscu.
W październiku 1910 r. Sąd okręgowy w Krakowie uznał Brandysa winnym śmierci
woźnicy i skazał go na miesiąc więzienia.
Jan Brandys był pierwszym właścicielem samochodu w Galicji zachodniej.
Wyprzedził nawet pod tym względem innego sławnego „automobilera” – arcyks. Karola
Stefana z Żywca, który pierwsze auto kupił dopiero w 1905 r. Ale arcyksiążę
jak już zdecydował się zmotoryzować i założyć własną stajnię automobilową, to
od razu sprawił sobie kilka powozów benzynowych na różne okazje.
W 1911 zaś roku Habsburg z Żywca, pozazdrościwszy Hohenzollernowi z Königsbergu,
próbował zorganizować konkurencyjną wobec Jazdy księcia Henryka – Jazdę arcyksięcia
Karola Stefana na trasie Lwów-Zakopane-Żywiec-Wadowice-Kraków. Pomysłodawca
ufundował już nawet puchar, a pani Zofia Brandysowa, żona Jana, też automobilistka,
zapowiedziała ustanowienie oryginalnej „nagrody pań” – za najpiękniejszy wóz
i... najsłabszy rezultat. Planów tych jednak nie udało się nigdy zrealizować.
II Jazda księcia Henryka była największym wydarzeniem w europejskim
sporcie samochodowym roku 1909. Nie uczestniczył w niej wprawdzie żaden z polskich
kierowców, jednak impreza ta upamiętniła się aktywnym współudziałem organizacyjnym
Galicyjskiego Klubu Automobilowego w Krakowie, najstarszego polskiego zrzeszenia
automobilistów.
Krakowski tygodnik „Nowości Ilustrowane” (najpopularniejsze czasopismo ilustrowane
ówczesnej Galicji), relacjonując uroczyste powitanie automobilistów w Wadowicach,
omyłkowo nazwał księcia Henryka pruskiego właścicielem pułku wadowickiego –
ks. Henryk był tytularnym właścicielem 20 pp. w Nowym Sączu.
Powyższego tekstu nie zilustrowano ani jedną fotografią archiwalną.
Mimo wieloletnich poszukiwań nie udało się bowiem odnaleźć jakiegokolwiek zdjęcia
wykonanego na trasie galicyjskiego etapu Jazdy księcia Henryka. A przecież tak
niezwykłe wydarzenie nie mogło ujść uwadze miejscowych fotografów: jeżeli nawet
ówczesna technika fotograficzna nie pozwalała na uchwycenie pędzących pojazdów,
to mieli oni okazję utrwalić je na kliszach podczas postoju na wadowickim Rynku,
gdzie z pewnością niektóre automobile się zatrzymywały, aby dokonać wymiany
„gum”, zorganizowany tu przecież był specjalny punkt serwisowy ze składem opon.
Zupełnie zaś wyjątkową gratką dla wadowickich fotografów musiało być oficjalne
i uroczyste, urządzone przez dowództwo 56 pp, powitanie na Rynku księcia Henryka
pruskiego, uczestnika i głównego animatora rajdu.
Autor zwraca się z uprzejmą prośbą i apelem do wszystkich kolekcjonerów,
archiwistów, miłośników i znawców historii Ziemi Wadowickiej, a zwłaszcza do
potomków i rodzin wadowickich fotografów – o pomoc i współudział w poszukiwaniach
dokumentacji fotograficznej z 11 czerwca 1909 r. Odnalezienie tych zdjęć, potwierdzających
fakt, że Wadowice w 1909 r. znalazły się na trasie największego europejskiego
rajdu automobilowego, byłoby nie lada sensacją.
A.B